Maroko i magiczna Sahara

Maroko. Coraz bardziej zielone Maroko. Tak nazywa się rządowy program. Ambicją króla Mohameda VI jest właśnie Zielone Maroko. Chce uczynić tę niełatwą ziemię – pełniejszą życia. I póki co, dzięki doprowadzanej wszędzie wodzie i determinacji Marokańczyków plan ten realizuje z powodzeniem. 

Zielone Maroko zaskakuje. Nie tylko szmaragdowym odcieniem wzdłuż wybrzeża, rozlewającym się coraz głębiej, ale i pojawiającą się bielą. Śnieg nie jest może i czymś nadzwyczajnym, ale nie zdarza się zbyt często. Budzi raczej radość niż konsternację. Ot szybko minie. 

Na ergu śniegu nie ma. Mróz bezlitośnie smaga suchy kamienisty krajobraz. Surowa dolina pomiędzy Atlasem wysokim a średnim. Bezkres. Cisza. Zimno, Surowo. Majestatycznie. Jak sam Atlas. Tytan podtrzymujący na swoich barkach niebo. To on miał być inspiracją do nadania nazwy temu największemu w Afryce Północnej masywowi. Choć Berberowie mają swoje – własne tłumaczenie. Atlas w ich języku oznacza Tego, który pożera Słońce. 

Tu raczej je wypluwa. Pomału. I późno. Jest grubo po 8-mej. Osowiały osioł jakby na to czekał. Promienie przegonią wreszcie ten przenikliwy chłód. A my ruszymy dalej. Na Saharę. Pustynna przestrzeń zmienia się gwałtownie. Suchy, płaski, kamienisty erg nagle przekształca się w malownicze wydmy. Jak z obrazka. Albo pocztówki. Nierealnie złote fale odcinają się radykalnie od błękitu nieba. Chmurki dopełniają tę malarską kompozycję. To dzieje się naprawdę. 

Miarowe i delikatne bujanie. Nie usypia. Monotonny krajobraz się nie nudzi. Pełna kontemplacja w promieniach zachodzącego pomału słońca. Tylko mięśnie ud, przypominają, by trzymać się prosto. I postój na spektakl jedyny w swoim rodzaju. Pożegnanie dnia. Pomarańczowa tarcza pomału skrywa się za wydmami tej jednej z największych piaskownic świata. 

Aż trudno uwierzyć, że pod tym piaskiem kryją się podziemne jeziora. Zasoby słodkiej wody znaleźli geolodzy podczas poszukiwań złóż ropy i gazu. My jednak przyjechaliśmy tu, by poznać gościnę Berberów. Koczowniczy lud od wieków żyjący w skrajnie trudnych warunkach. Tu w campie dla odwiedzających przyrządzają pyszne jedzenie i „Berber whisky”. Ona najlepiej gasi pragnienie – zielona herbata z miętą. Ale to dla turystów decydujących się spędzić noc na Saharze. 

Ci jednak, którzy chcą zobaczyć trochę prawdziwego życia mogą ruszyć dalej. Tak wyglądają berberyjskie wioski. Prostota porusza. Ile trzeba mieć w sobie determinacji i nadludzkiej siły, by tu żyć? 

Dzieci nie chodzą do szkoły, choć rząd stosował rozmaite zachęty  a nawet nakazy, by to zmienić. Największy analfabetyzm występuje właśnie wśród ludów koczowniczych. Nomadowie odrzucali te oferty. Teraz edukatorzy odwiedzają takie wioski, by choć w ten sposób do nich dotrzeć z podstawową wiedzą. 

Siadam przy kobiecie piekącej chleb w palenisku. Jesteśmy same. Chwila intymności. Pytam o imiona dzieci. Ona odpowiada po berberyjsku. W namiocie jest trzecie – Josef. Idź zobacz – mówi. Wiem, że nie wolno turystom zaglądać do ich „domów”. Ale jak nie skorzystać z takiego zaproszenia? 

Zaklinacze deszczu pilnują tych obozowisk. Gdy ziemia przestanie im służyć przeniosą się w inne miejsce, bardziej przyznaje. Choć na moment.